Danuta Wojtkowiak od lat jest prezesem, a raczej prezeską, Stowarzyszenia Kół Gospodyń Wiejskich w Wolsztynie. Ma cztery siostry, cztery córki i – jak dotąd, cztery wnuczki, a na co dzień współpracuje z ponad setką kobiet! Któż zatem lepiej niż ona wie, jak w ciągu ostatniego stulecia zmieniały się Wielkopolanki? – Wychowywałam się w czasach, gdy nie mówiono nam wprost, że jesteśmy mądre, piękne i kochane, i że wielki świat stoi przed nami otworem, a my możemy spełniać swoje marzenia – mówi pani Danuta.
Jest pani rodowitą Wielkopolanką?
Tak, ale moja mama pochodziła z Turku. Miała 13 lat, gdy została wywieziona na roboty do Niemiec. Gdyby dzisiaj takie dziecko ktoś oderwał od rodziny i wywiózł do ciężkiej pracy, zginęłoby. Mama nigdy nie wróciła do swojego rodzinnego domu. Przyjechała z tatą do jego rodzinnego domu i do teściowej.
A jaką kobietą była babcia?
Surową. Ale wtedy się nad tym nie zastanawiałam i nie zadawałam pytań, a teraz mam mnóstwo pytań, których nie mam komu zadać. Teraz, gdy sama jestem matką i babcią widzę, jaka ogromna zmiana dokonała się na przestrzeni tych czterech pokoleń w relacjach rodzinnych, wychowaniu dzieci i w kobietach. Choć najważniejsza rola kobiety jako strażniczki domowego ogniska się nie zmieniła i nie zatarła, to sposób w jaki dziś się w tym realizujemy jest zupełnie inny.
Jak pani zapamiętała swoją babcię?
Babcia Franciszka urodziła ok. 1900 r. Nie znamy dokładnej daty. Patrząc na zdjęcia zrobione przy okazji różnych rodzinnych wydarzeń, na te chusty i długie sukmany wiem, że patrzę na stosunkowo młodą kobietę, młodszą niż ja dzisiaj, ale widzę staruszeczkę, babcinkę. Miała długie czarne włosy, zawsze uczesane w warkocz zakręcony w kok. Nie była wykształcona, a jako żona i matka nie pracowała zawodowo. Zajmowała się domem i gospodarstwem. Całe życie bardzo ciężko pracowała i myślę, że to oraz wychowanie, jakie wyniosła z domu rodzinnego miało wpływ na jej twardy charakter. Nigdy nie była wylewna. Jako dzieci, odczuwaliśmy wyraźnie jej chłodny stosunek do nas. Myśleliśmy, że bardziej kocha dzieci ciotki, ale może się myliliśmy? Dzieci wychowywało się wtedy inaczej. Był większy dystans między dziećmi i dorosłymi. Wymagało się posłuszeństwa, szacunku i pracy – oczywiście na miarę wieku, ale nie było takiej pobłażliwości, jak dziś i nikt co chwilę dzieciom nie powtarzał, że je kocha. A przecież na pewno kochali.
A mama?
Mama urodziła się w 1929 r. i była już trochę inną kobietą. Też nie była wykształcona i zajmowała się domem, dziećmi i gospodarstwem, ale różnica – przynajmniej wizualna, była znacząca. Miała krótkie włosy, farbowane. Modna była trwała. Na co dzień nosiła bluzki i spódnice, a do pracy w polu wkładała spodnie. Na wszelkie wyjścia ubierała eleganckie garsonki. Mentalnie zdecydowanie trwała jednak przy tradycyjnej rodzinie. Miała 18 lat, gdy urodziła się moja najstarsza siostra. Mama skupiała się na obowiązkach i nigdy nie akcentowała swoich potrzeb. Myślę, że podświadomie czuła, że przychodząc z wojennej zawieruchy do męża i teściowej, musiała się dostosować. Była ciepła i opiekuńcza. Lubiła nas rozpieszczać, kupić nam coś ładnego, mamiąc trochę przy okazji ojca, który był bardziej rygorystyczny. Ale wszystko to w granicach ówczesnego rozsądnego wychowania. Nikt się nie zastanawiał nad emocjonalnym rozwojem dzieci. Wiadomo było, że trzeba nakarmić, ubrać i posłać do szkoły. Mama, choć nigdy nie pracowała zawodowo, zawsze pracowała bardzo ciężko, a my razem z nią. Umarła w wieku 68 lat, ale nigdy nie chodziła do lekarza. A jedynym przejawem emancypacji było u niej to, że całe życie paliła papierosy, które zresztą ojciec jej wygadywał przy każdej okazji.
W pani pokoleniu dokonał się przełom kulturowy, a kobiety zaczęły inaczej pojmować swoją rolę społeczną…
Wnusia pyta mnie czasem: „Babciu, co robiłaś po lekcjach?”. Krowy pasłam, a przy okazji czytałam książki i dziergałam robótki, a mając siedem lat już zarabiałam na szydełkowych duperelach do włosów, bo gdzie tam ktoś miał kiedyś jakieś kieszonkowe?! W połowie lat 60. na wsi mieszała się tradycyjna mentalność z nowym porządkiem. Nie zmieniło to diametralnie życia dzieci, ale poszerzyło możliwości. Wszyscy kontynuowaliśmy naukę po szkole podstawowej, co wcześniej wcale nie było powszechne. Zrobiłyśmy matury, a w tamtych czasach to było wysokie wykształcenie. Chciałam iść na studia, ale nie było szans Studia były „z przydziału” dla dwóch, trzech najzdolniejszych lub najlepiej „ustosunkowanych” osób w klasie… Ale mojej najmłodszej siostrze już się udało.
Wykształcenie otwierało młodym kobietom drogę do pracy zawodowej?
Tak. Zanim wyszłam za mąż i urodziłam dzieci, pracowałam w laboratorium mieszalni pasz. Potem rodziły się dzieci i jak wiele innych kobiet, do pracy na stałe już nie wróciłam.Pracowałam to na świetlicy, to gdzieś na umowie zleceniu. I choć pozornie koło się zamknęło, moje życie było zupełnie inne niż mamy i babci. Kobiety nie były już tak „zamknięte” w domu i gospodarstwie. Prężnie działały już Koła Gospodyń Wiejskich, a ja zawsze miałam ciągoty do pracy społecznej i lubiłam, gdy coś wokół się działo…
Nowe pokolenie zrobiło krok dalej?
Zdecydowanie! Nasze córki są w pełni świadome siebie, swoich potrzeb, oczekiwań i możliwości. Przed naszymi dziećmi świat stoi otworem. Trzeba tylko chcieć sięgnąć po to, co oferuje. Dlatego wszystkie moje córki ukończyły studia, szybko się usamodzielniły i same dokonują życiowych wyborów. Myślę, że przez to, że nie ograniczaliśmy ich w tych wyborach i zawsze wspieraliśmy, wychowaliśmy je na świadome i niezależne kobiety. Nie ukrywam jednak, że staraliśmy się je wychować także w poszanowaniu tradycji i rodziny, która wciąż jest i powinna pozostać dla wszystkich najtrwalszym fundamentem.
Dziękuję za rozmowę.